Betowała Nadia.
Dziękuję!
Clem zachrapała głośno przez sen i przesunęła się na łóżku
zaledwie o cal, ponieważ zachomikowane pod poduszką książki, z których cztery
miały twardą okładkę, skutecznie ograniczały jej pole manewru. Być może śniło
się jej coś przyjemnego — jak na przykład kolejne pięć książek pod materacem —
ale nawet jeśli tak było, świat nie zamierzał pozwolić jej wyśnić tego snu do
końca.
— O MÓJ MERLINIE! — ciszę w krukońskim dormitorium przerwał
piskliwy, dziewczęcy wrzask. — W NASZYM DORMITORIUM JEST POTWÓR!
Przerażona Susan podbiegła do łóżka, na którym chrapała w
najlepsze Clementine, i zaczęła potrząsać ramieniem koleżanki.
— CLEM! OBUDŹ SIĘ! ZARAZ TO COŚ NAS ZEŻRE!
Gwałtownie wyrwana ze snu dziewczyna usiadła na łóżku i,
przecierając oczy, zadała standardowe w tej sytuacji pytania:
— Co? Gdzie się pali? I dlaczego przed śniadaniem?
Susan wskoczyła na łóżko Clem i bez słowa wskazała kąt ich
dormitorium, gdzie mały, futrzasty zwierzak próbował puchatą łapką złapać za
koniec zwisającego z koca frędzla. Futrzyk musiał wyczuć swoim szóstym zmysłem,
że stał się obiektem powszechnego zainteresowania, bo odwrócił łebek w stronę
Krukonek, mrugnął dużymi ślepkami i uroczo kichnął. Dwie najlepsze podkoszulki
Susan z głębokim wcięciem z przodu pokrywała teraz glutowata, zielona maź.
— Czy on nie jest słodki? — spytała, zauroczona swoim zwierzakiem,
Clem.
— To niezidentyfikowane zwierzę, które nie wiadomo skąd wzięło się
w naszym dormitorium, przed chwilą próbowało mnie zeżreć — zaprzeczyła
gwałtownie Susan, spoglądając podejrzliwie na futrzyka.
— To Puchatek. — Clem ściągnęła z siebie kołdrę i podeszła do
zwierzaka, by pogłaskać go za jednym z dużych, spiczastych uszu. — No wiesz,
jak Kubuś Puchatek Milne’a. Zauważyłam, że lubi miód, więc uznałam, że to do
niego pasuje.
— Ten potwór ma imię? — zdziwiła się taktownie Susan,
wykorzystując zwolnioną przez Clem kołdrę, by zbudować wokół siebie
prowizoryczny mur obronny.
— Oczywiście, że ma imię, jest mój. I w ogóle jak możesz nazywać
tak urocze stworzenie potworem?
Puchatek na potwierdzenie tych słów polizał dziewczynę po ręku,
domagając się kolejnych pieszczot.
— Przed chwilą nie było takie urocze, gdy próbowało zjeść moje
pięty — zaprzeczyła Susan. — Co to w ogóle jest? Wygląda jak nieudana hybryda
psa z królikiem.
— Futrzyk.
— Futrzyk? Nie słyszałam.
— Bo ludzie już ich nie hodują — wyjaśniła. — Ale były bardzo
popularne parę wieków temu.
— To skąd ty go masz? Skoro ludzie już ich nie hodują? — Susan
obdarzyła Clem niemal tak samo podejrzliwym spojrzeniem, jakim parę sekund temu
potraktowała Puchatka.
— Dostałam — odparła po prostu dziewczyna, obserwując z
rozczuleniem, jak jej mały podopieczny próbuje upolować rąbek jej piżamy.
— A nie zastanowiło cię choć przez chwilę, czemu ludzie już ich
nie hodują?
— Może były tak słodkie i kochane, że ludzie umierali z nadmiaru
słodyczy? — zasugerowała niewinnie.
— A może — zaczęła Susan, zawieszając widowiskowo głos — rzucały
im się w nocy do krtani?
— A wiesz, że koty robią tak bardzo często? Podobno denerwuje je
chrapanie.
— To miejmy nadzieje, że jego to nie denerwuje, bo w nocy
pracujesz jak lokomotywa.
Susan otworzyła buzię i zaczęła z siebie wydawać odgłosy
przypominające te, jakie emituje głodny grizzly w dodatku jadący na motorze z
zapchanym tłumikiem.
— Przesadzasz, Susan. Nikt nie jest zdolny do takiego chrapania.
— Mówisz? — Susan uniosła wysoko jedną brew. — Wszystkie musimy
używać zaklęć tłumiących, żeby nie słyszeć, jak w nocy intensywnie pracujesz
nad przepustowością swoich dróg oddechowych.
— Tak czy inaczej — zmieniła gładko temat Clem — chyba muszę mu
przynieść coś do jedzenia, tylko że nie mam pojęcia, co tak właściwie jedzą
futrzyki. Poza miodem.
— Sprawdź w książce — poradziła jej fachowo Krukonka.
— No właśnie chodzi o to, że już szukałam. Niewiele można znaleźć
o futrzykach poza tym, że były bardzo popularne w dwunastym wieku. W jednej
książce znalazłam tylko przybliżony rysunek futrzyka i informację, że w jednym
miocie samice są w stanie wydać na świat nawet do ośmiu młodych.
— Dobrze, że w ogóle coś znalazłaś. Wiesz, jak to u nas mówią: jak
czegoś nie ma w książkach, to znaczy, że nie istnieje. A potem próbuj
wytłumaczyć zgrai Krukonów, że stworzenie, które trzymasz na rękach, istnieje
naprawdę, tylko ktoś zapomniał wpisać je do Rejestru Magicznych Stworzeń.
*
Clem utkwiła spojrzenie w swoim lśniącym czystością talerzu i
odchrząknęła.
— Ykhm. Poproszę porcję jedzenia dla futrzyka — rzuciła cicho w
jego stronę.
Clem, jak każda szanująca się Krukonka, przeczytała Historię
Hogwartu od deski do deski i wiedziała, że jedzenie w Hogwarcie nie bierze się
wcale z powietrza, jak twierdziło z zapamiętaniem kilka setek dyletanckich uczniów,
ale jest wynikiem pracy tysiąca szkolnych skrzatów. Nie miała jednak pojęcia,
gdzie takowych skrzatów szukać, dlatego zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej
do głowy: przemówiła do swojego talerza.
— Karma dla futrzyka? — dodała nieco głośniej, gdy poprzednie
polecenie nie przyniosło pożądanego efektu.
— Co ty robisz? — zdziwił się jakiś Krukon obserwujący ją zza
przezroczystego dzbanku z sokiem dyniowym. — Z kim ty rozmawiasz?
— Kto? Ja? — spytała zaskoczona Clem.
Zwykle wszelkie dziwactwa uchodziły jej na sucho jako, że nigdy
nie było nikogo, kto zwracałby na nią jakąś szczególną uwagę.
— Nie, słoik dżemu przed tobą. — Na tak inteligentnie zadane
pytanie odpowiedział Krukon, którego po dłuższych oględzinach dziewczyna
zidentyfikowała jako czwartorocznego Anthony’ego Goldsteina. — Zawsze w
sytuacjach, gdy mam do wyboru albo przeprowadzić konwersację z innym
przedstawicielem gatunku homo sapiens, albo z elementem natury nieożywionej,
wybieram to drugie. Takie rozmowy mogą czasami prowadzić do zadziwiających
konkluzji. Jak na przykład do tego, że elementy natury nieożywionej nie
potrafią odpowiadać na pytania. Nie każdy wpada na to od razu.
— Powtarzam sobie zaklęcia — mruknęła wreszcie dziewczyna w
szczycie swojej kreatywności.
Uwaga Krukona odniosła jednak taki skutek, że speszona Clem
zaniechała dalszych prób nawiązania kontaktu ze skrzatami poprzez swój talerz.
Ze zrezygnowaniem transmutowała rybę w oleju w karmę dla kota, którą zamierzała
dać Puchatkowi jeszcze przed zajęciami. Kiedy jednak weszła do dormitorium i
pośród różnej maści książek porozrzucanych wokół jej łóżka odnalazła wreszcie
miskę Puchatka (transmutowaną uprzednio doniczkę), ze zdziwieniem odkryła, że
ta pełna jest jedzenia. Zdumienie nie byłoby tak duże, gdyby zwierzak nie
pochłaniał z najwyższym apetytem przedziwnej, śmierdzącej karmy, o której ani
Clem, ani żadna z jej współlokatorek nie mogły mieć pojęcia.
Clem wreszcie zrozumiała sens znanego hogwarckiego powiedzenia
mówiącego, że skrzatów nie spotkasz nigdzie, ale zauważysz wszędzie.
*
Clem właśnie przemierzała szkolne korytarze, kierując się na
kolejne zajęcia, kiedy usłyszała, że ktoś woła jej imię. Zatrzymała się
niepewnie w półkroku i rozejrzała dookoła, ale nie zauważyła nikogo, kto
hipotetycznie mógłby chcieć z nią porozmawiać. Nie zdążyła jednak wykonać
żadnego ruchu, gdy dotarł do niej głośny szept:
— Pst! Clem!
Clem przetarła sobie uszy, tak na wszelki wypadek, ale po chwili
usłyszała ponowne nawoływania:
— Pst! Tutaj!
Rozejrzała się jeszcze raz i dostrzegła, że drzwi do komórki na
miotły są uchylone, a przez powstałą w ten sposób szparę wyglądają dwie pary
dziwnie znajomych i dziwnie do siebie nawzajem podobnych oczu.
— Ja? — upewniła się jeszcze dziewczyna, a gdy jeden z bliźniaków
pokiwał z uczuciem głową, zbliżyła się do schowka na miotły i niby przypadkiem
opierając się o ścianę obok, spytała:
— Co to za konspiracja?
— Nie gadaj, tylko wchodź do środka.
— Nie ma mowy — sprzeciwiła się natychmiast. — Nie wejdę do
schowka na miotły, kiedy wy tam jesteście albo jeśli kiedykolwiek w nim
byliście.
— Dlaczego? — zdziwił się Fred, wyraźnie zaintrygowany. —
Zapewniam cię, że jesteśmy dżentelmenami w każdym calu.
— Dlaczego! — prychnęła Krukonka odrobinę za głośno (przechodząca
obok grupa uczniów spojrzała na nią dziwacznie) i zupełnie zignorowała część
traktującą o dżentelmenach. — Bo pewnie zostawiliście tam łajnobomby albo
powiesiliście nad drzwiami kociołek z jakimś strasznym eliksirem, który obleje
mnie, gdy tylko tam wejdę i sprawi, że zamienię się w krogulca, albo
zastawiliście tam jakąś inną pułapkę i jak coś nacisnę, to wszystko wybuchnie,
a ja do końca życia nie odzyskam swoich brwi. Nie żebym była jakoś wyjątkowo do
nich przywiązana, ale zawsze lepiej jakieś mieć, niż nie mieć żadnych.
— Dlaczego akurat w krogulca? — zainteresował się George, ale nim
Clem zdążyła mu odpowiedzieć, odezwał się ponownie Fred:
— Nieważne. Niezmiernie nam miło, że tak doceniasz nasze
pirotechniczne zdolności, ale nie masz się czym martwić. Schowek jest
całkowicie bezpieczny. Niczego tu nie zbroiliśmy, słowo honoru.
Clem przyjrzała się im podejrzliwie, bo taka egzaltowana
uprzejmość z ich strony musiała oznaczać dla niej kłopoty, po czym nie bardzo
rozumiejąc własne poczynania, wślizgnęła się do środka. Schowek był ciasny,
ciemny i śmierdziało w nim zgniłą skarpetą. Dziewczyna zaczęła się obawiać, że
coś albo nawet ktoś zaczął tu powoli gnić, gdy zorientowała się, że ten niezwykle
pobudzający zmysł powonienia zapach bił od bliźniaków.
— Chyba nie chcę pytać, kiedy ostatni raz się kąpaliście — rzekła
dziewczyna, z ledwością powstrzymując się od zwrócenia śniadania.
— Chwileczkę, gdzieś tu miałem jakiś eliksir perfumowy —
odpowiedział na to George, a po odgłosach, jakie po tej wypowiedzi nastąpiły,
Clem podejrzewała, że zaczął się macać po kieszeniach w poszukiwaniu owej
zguby.
— Nie — jęknęła Clem. — To tylko wszystko… — zaczęła, ale nie
zdążyła skończyć, bo nagle rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a potem
wszystko wybuchło.
Zamiast fetoru zgniłych skarpetek otoczył ich mdły, różany zapach
pomieszany ze wstrętnym odorem czegoś, co już raz umarło, a teraz powoli
zaczęło się przeistaczać w nową formę życia. Do tego albo nagle obskoczyły ich
wszy, albo bliski kontakt z eliksirem sprawił, że wszystko zaczęło ich swędzieć.
— …pogorszy — dokończyła z rezygnacją, drapiąc się po nagim łokciu.
— Buteleczka wyślizgnęła mi się z rąk — wyjaśnił niewinnym tonem
George.
— Czy to były Różane Perfumy Babuni? — spytała z przejęciem Clem,
a kiedy George wydał z siebie jednosylabowy dźwięk potwierdzenia, dziewczyna
dodała:
— Czyli będziemy tak śmierdzieć co najmniej przez tydzień.
— Myślę, że w zaistniałych okolicznościach nasza konspiracyjna
rozmowa powinna zostać przeniesiona w mniej konspiracyjne miejsce, bo jeszcze
chwila a staniemy się stałymi elementami wystroju tego schowka — zaproponował
Fred zduszonym głosem, a po chwili byli już na korytarzu, kaszląc, przecierając
oczy i drapiąc się co sekundę w innym miejscu.
— Wiedziałam, że jeśli tam wejdę, będę miała kłopoty — mruknęła do
siebie Clem, próbując zedrzeć sobie skórę z przedramienia. — Nie wiem jak wy,
ale ja idę do skrzydła szpitalnego, bo za chwilę dodrapię się do kości.
— Wiesz, Clem, tak właściwie to mamy do ciebie interes —
powiedział po chwili jeden z bliźniaków, doganiając ją na schodach.
— Chodzą słuchy, że jesteś najlepsza na roku z eliksirów — dodał
wyjaśniająco drugi z nich, nim dziewczyna zdążyła przetrawić sens otrzymanej
wcześniej informacji w przerwach między namiętnym drapaniem.
Clem przystanęła, bo zauważyła, że przy obecnym stężeniu czynników
swędzących koordynacja pracy nóg i owocnego myślenia sprawia jej pewne
trudności. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że wybrała nie
najlepsze miejsce na postój. Do jej uszu dotarły najpierw odgłosy
śliniąco-ssące, a potem dziewczyna zobaczyła wydający te dźwięki twór, który
wydał się jej jednością, dopóki para nie oderwała się od siebie z głośnym
cmoknięciem.
— Ty, co to za smród? — spytała nagle jednostka żeńska.
— Chyba przechodził tędy Snape — zasugerowała jednostka męska. —
No wiesz, on się raczej zbyt często nie myje.
Clem czym prędzej zniknęła z zasięgu ich wzroku, schodząc na
niższe piętro.
— Dobra, załatwmy do szybko — zwróciła się do drepczących jej po
piętach bliźniaków. — Czego wy tak właściwie ode mnie chcecie?
— Clem, oczywiście wiesz, że jesteśmy przyjaciółmi — zapewnił ją
natychmiast obłudnie George.
— Od zeszłego wtorku? — spytała Clem, nie mogąc się powstrzymać od
śmiechu. — Chłopaki, niezmiernie mi przykro, ale trzy dni na rozwinięcie
przyjaźni do zdecydowanie za mało według każdego słownika.
— Bo słowniki nie potrafią poprawnie weryfikować ludzkich uczuć —
odpowiedział jej natychmiast Fred. — To tylko książki, a my mamy serca gorące i
gorąco cię zapewniamy, że jesteś naszą przyjaciółką.
— Nie będę się z wami spierać — zgodziła się dziewczyna dla
świętego spokoju. — No więc? Zostaliśmy przyjaciółmi, żebym co mogła dla was
zrobić?
— Jak możesz oskarżać nas o taką interesowność? — zawołał oburzonym
głosem George, teatralnie łapiąc się za serce. — Ranisz mą duszę czystą!
— I me serce młodzieńcze! — zawtórował mu Fred.
— A me uszy pamiętliwe podpowiadają mi, że wcześniej
wspominaliście, że macie do mnie interes.
— Nie interes, a przyjacielską prośbę — sprostował George, po czym
bez skrupułów przeszedł do omawiania zawiłości ich problemu. — Nasz
dotychczasowy dostawca eliksirów ma niedługo owutemy…
— Jakie tam niedługo, dopiero listopad — wtrącił Fred.
— Jest Krukonem, oni mają inny miernik czasu. — Clem chrząknęła
znacząco, ale żaden z nich chyba nie zwrócił uwagi na jej przynależność domową.
— Tak czy inaczej, uprzejmie nas poinformował, że nie będzie miał czasu warzyć
dla nas tyle eliksirów, a w następnym semestrze nie uwarzy dla nas już żadnego.
I poradził nam znaleźć zastępcę…
— Zaraz, zaraz — przerwała mu Clem. — Chcecie mi powiedzieć, że
nie warzycie żadnego z waszych psotnych eliksirów?
— Nie rozumiesz, Clem. My zostaliśmy obdarzeni przez naturę
ponadprzeciętnymi zdolnościami magicznymi i dlatego uwarzenie zwyczajnego
eliksiru nie mieści się w zakresie naszych umiejętności. Jeśli jednak mamy już
podstawę, z naszym niesamowitym zmysłem intuicji doskonale wiemy, co do niego
dodać, by wyszło nam to, co chcemy.
— Chcecie mi powiedzieć, że potraficie uwarzyć coś, czego nie
potrafi nawet Snape, ale nie umiecie sobie poradzić ze zwykłym eliksirem na
kaszel?
— Jak ty nas dobrze rozumiesz, to musi być przeznaczenie!
— Albo zwyczajna zdolność rozumienia mowy ludzkiej? — Krukonka ostudziła entuzjazm Freda.
— Tak czy inaczej, możemy na ciebie liczyć? Oczywiście, jesteśmy
hojnymi pracodawcami i odwdzięczymy ci się w przyszłości udziałami w sprzedaży
wszystkich tych eliksirów, w przygotowaniu których nam pomogłaś.
— Nie, dziękuję bardzo. Nie będę wam pomagała w waszych szemranych
interesach. — Clem wyraziła swój stanowczy sprzeciw, po czym na powrót skierowała
się w stronę skrzydła szpitalnego.
— Nie daj się prosić, Clem, to doskonała okazja! — krzyknął za nią
jeden z nich, ale ona zdążyła już zniknąć za załomem korytarza.
— Myślisz, że się zgodzi? — spytał brata George, patrząc w
miejsce, gdzie po raz ostatni mignęła mu jej noga.
— Jestem tego pewien — odparł beztrosko Fred. — Dajmy jej tylko
trochę czasu. Nie widziałeś, jak błyszczały jej oczy, gdy proponowaliśmy jej
współpracę?
— Fred, nie chcę cię martwić, ale to były raczej łzy po tym, jak
przypadkiem walnąłeś ją łokciem w brzuch.
— To wcale nie było przypadkiem. Słyszałem, że ludzie są bardziej
skłonni podejmować lekkomyślne decyzje, gdy doskwiera im fizyczny ból —
zauważył Fred.
Clem, która zdążyła dotrzeć już do skrzydła szpitalnego i teraz
cierpliwie dawała się smarować maścią, podejrzewała, że na tym sprawa się nie
zakończy. A o tym, że miała rację, przekonała się już na następnych eliksirach.
*
Severusa Snape’a zawsze spowijała
czarna aura mroku i tajemnicy. Uczniowie profilaktycznie trzymali dystans co
najmniej dwóch stóp od wiecznie i groźnie łopoczącej szaty profesora, która w
nosie miała wszelkie prawa logiki i powiewała za nim jak sztandar nawet bez
udziału cyrkulacji powietrza. To zjawisko stało się przyczyną powstania plotki,
jakoby mistrz eliksirów trzymał pod peleryną stado nietoperzy. Hanna Abbott
opowiadała wszystkim, którzy tylko chcieli jej słuchać, że są to zaklęci przez
macochę bracia Snape’a, a profesor, by zdjąć z nich zaklęcie, miał przez
dwanaście lat szyć dla nich koszulki z pokrzywy i nie mógł przez ten czas myć
włosów, co z kolei tłumaczyło zdumiewającą ilość łoju na jego głowie.
Pozostawało tajemnicą, ile jeszcze lat uczniowie Hogwartu będę narażeni na
skutki tej potwornej klątwy.
Mistrz eliksirów zupełnie nie
przejmował się tym, że odstrasza wszystkich swoich uczniów — wręcz przeciwnie —
bardzo mu to odpowiadało. Nie lubił studentów i nigdy się ze swoją niechęcią
nie krył. Byli jednak wśród jego protegowanych tacy, wobec których żywił
obojętny stosunek, a raczej, mówiąc mniej oględnie, tacy, których w ogóle nie
zauważał i których egzystencja na jego zajęciach zawsze go dziwiła. Do jednych
z nich należała drobna dziewczyna warząca eliksir obok Ruperta Monroego ze Slytherinu.
Zdaniem Snape’a zarówno jej uroda, jak i zachowanie sprawiały, że wtapiała się
w tłum i łatwo było w ogóle zapomnieć o jej istnieniu. Mimo tego profesor w ciągu
jej ponad pięcioletniej edukacji zwrócił na nią uwagę dwukrotnie. Po raz
pierwszy, gdy zauważył, że pracuje razem z Monroem, który nieszczególnie
przepadał za obcym towarzystwem i po raz drugi dzisiejszego dnia. Oczy jej
lśniły ze złości, a na policzkach miała niezdrowe rumieńce, gdy raz po raz
uderzała swoim nożem bycze jelito. Było to tak niecodzienne u niej zjawisko, że
Snape, przyzwyczajony do jej bezbarwności, mimowolnie zaczął się zastanawiać,
jak ona się tak właściwie nazywa.
— Ykhm — chrząknął, stając nad
jej kociołkiem.
Dziewczyna uniosła na niego
spojrzenie dużych, błyszczących oczu.
— Czy… — odchrząknął, czując, że
pytanie, które chciał zadać, jest ponad jego możliwości pedagogiczne. Jednak
jej dzisiejsze zachowanie było, lekko mówiąc, niepokojące, a raczej wątpił, by
Dumbledore przymknął na to oko, gdyby dziewczyna wyzionęła mu ducha nad
kociołkiem. Dlatego przełknął ślinę i dokończył z wysiłkiem: — …coś się stało?
Na koniec próbował się nawet
lekko uśmiechnąć, by dodać jej otuchy, co jednak mogło przynieść efekt zupełnie
odwrotny, gdyż grymas, który uczniowie zobaczyli na jego twarzy, dziwnym trafem
skojarzył im się z zimnym wiatrem hulającym po cmentarzu, martwą ręką topielca
zwisającą z pyska dzikiego zwierzęcia, a pewnemu Puchonowi z okiem Saurona i
krajobrazem Mordoru.
Nagle atmosfera w lochach stała
się tak gęsta, że można by ją było kroić nożem. Serca wszystkich uczniów
zamarły ze strachu o biedną Krukonkę, wobec której Naczelny Nietoperz Hogwartu
zwrócił się tym tonem pełnym skrywanej groźby. To było tak, jakby niemal
sugerował, że za chwilę coś jej zrobi, jak na przykład wyrwie jelita i zakonserwuje
w formalinie czy spojrzy na nią i magicznym sposobem, niczym anioł Gabriel,
przyprawi ją o tasiemca.
— Coś źle dodałam, profesorze? — zmartwiła
się szczerze dziewczyna, zamierając z nożem wyciągniętym nad byczym jelitem w
dramatycznym geście. Zajrzała z przejęciem do swojego kociołka, zupełnie
nieczuła na negatywne fluidy, jakie zdawały się rozchodzić po klasie.
W lochach panowała taka cisza, że
słychać było samotną muchę latającą nad kociołkiem Ruperta. Snape zaszczycił ją
pełnym pogardy spojrzeniem, co spowodowało, że nieszczęsna bzyknęła w przerażeniu
i wpadła prosto do gotującego się eliksiru.
— Nie — odpowiedział jedynie
Snape zimno, po czym odwrócił się do niej plecami i zwrócił się do Ruperta:
— Muchy nie było w przepisie.
Rupert zamarł z ręką nad słoikiem
ze ślepiami nietoperza. Przez moment, kiedy patrzył prosto w czarne i lodowate
oczy profesora, zdawało mu się, że brakuje mu tchu i za chwilę zemdleje, ale
potem Snape powrócił do swojej katedry, a przerażony Ślizgon zorientował się,
że znów może spokojnie oddychać. Ze zdziwieniem spojrzał na Clem, która
wydawała się zupełnie nieporuszona tak bliskim kontaktem ze Snape’em. W najwyższym
skupieniu odliczała właśnie ilość wrzuconych ślepi nietoperza. Clem w ogóle
rzadko interesowała się światem zewnętrznym. Czasami tak bardzo zajęta była
własnymi myślami i książkami, których zawsze miała przy sobie co najmniej pięć,
że Rupert dziwił się, że jest w stanie reagować na otoczenie, gdy wymaga tego
sytuacja. Chłopak posłał jej długie, badawcze spojrzenie i zauważył, że nawet
jeśli wewnętrznie spełniała wszelkie kryteria stereotypowego Krukona, to
zewnętrznie stanowiła jego całkowite przeciwieństwo. Była drobną dziewczyną o
łagodnej twarzy dziecka. Natura obdarzyła ją włosami w kolorze miedzianego
blondu, które miały zwyczaj dwukrotnie zwiększać swoją objętość w bliskim
sąsiedztwie wrzących eliksirów. Kiedy coś mówiła, otwierała szeroko buzię i
żywo gestykulowała rękami, jakby chciała powiedzieć wszystko szybciej, żeby móc
jak najprędzej wrócić do własnego świata.
I kiedy tak się jej przyglądał,
nagle uderzyła go myśl, że Krukonka jest jakaś inna. Ponieważ zwykle obserwował
ją spokojną i stateczną, ewentualnie lekko zmartwioną, to chwilę zajęło mu
zorientowanie się, że Clem jest zła, a mówiąc ściślej, wkurzona jak profesor
McGonagall, gdy się jej nadepnie na ogon.
— Clementine — zwrócił się do dziewczyny
w najwyższym skupieniu. Czuł, że to może być przełomowy moment w ich
znajomości, która do tej pory pod względem dynamiki przywodziła na myśl dryf
kontynentalny. — Czy źle ci na duszy?
— Co? — Clem przeniosła na niego
spojrzenie, które poecie in spe podpowiedziało, że być może jest jeszcze za
wcześnie na zadawanie tego typu pytań. — Wszystko w porządku? Zaszkodziły ci
wyziewy z kociołka?
— Hę? — teraz na Ruperta przyszła
kolej, żeby się zdziwić. — Dlaczego mnie? Przecież to ty dziwnie wyglądasz.
Clem lekko zbladła, a Rupert
pomyślał, że zdecydowanie ujął swoje zaniepokojenie w najmniej fortunny sposób,
w jaki mógł.
— To nic takiego — odpowiedziała,
kiedy Rupert ze ściśniętym gardłem czekał na osąd. — Po prostu planuję
morderstwo — wyznała z beznamiętnością godną Snape’a.
I to była właśnie ten moment w
życiu Ruperta Monroego, kiedy ten zdał sobie sprawę z tego, że może jednak
kontynenty wędrują czasami zbyt szybko. Zdecydowanie nie liczył, że awansuje od
razu na powiernika mrocznych sekretów.
— M-m-morderstwo? — wyjąkał
Ślizgon, blady jak trup. Przełknął głośno ślinę, czując, jak strużki potu
spływają mu po plecach.
— Weasleyowie dręczą mnie od
kilku dni. Co kilka minut przysyłają mi zaczarowane karteczki. Muszę im to
przyznać, że ich wynalazek jest bardzo zmyślny, bowiem karteczki i to, co jest
na nich napisane, są całkiem niewidzialne, dopóki ich nie dotknę. Pewnie
myślisz sobie, że to zupełnie nieszkodliwe i po co je w takim przypadku
dotykam? — mruknęła Clem, chociaż Rupert o nic nie pytał, nic nie chciał
wiedzieć i jedyne założenia, jakie na razie robił, to takie, że samowolnie
zbratał się z potencjalną morderczynią. — Ha! To nie takie proste, bo te
zmyślne karteczki ciągną mnie za włosy, dopóki ich nie wezmę. Tę tutaj —
pokazała mu zgniecioną w pięści karteczkę — próbowałam ignorować przez całe eliksiry,
ale głowa mi już pęka, a za chwilę Weasleyowie pewnie przyślą kolejną.
Westchnęła z irytacją i wrzuciła
trzymaną w ręku karteczkę do swojej torby. Rupert przechylił się nieco na krześle
i odkrył, że dziewczyna ma już tam sporą kolekcję podobnej makulatury.
— Rozumiem, że jest to sytuacja
nad wyraz niefortunna — odezwał się, gdy wreszcie przemógł chęć panicznej
ucieczki. Starał się brzmieć jak najbardziej formalnie, by zwiększyć między
nimi dystans. — Jednak czy nie lepiej byłoby powstrzymać się od wszelkich
zbrodni w afekcie? Morderstwo nie wygląda najlepiej w CV.
„Chyba, że aplikujesz na
śmierciożercę albo do Kółka Czynnie Działających Socjopatów” — dodał w myślach
Ślizgon.
Clem spojrzała na niego tak,
jakby dopiero teraz go zauważyła. Parsknęła, po czym schowała twarz w dłoniach,
walcząc z napadem śmiechu.
— Chyba nie myślałeś, że mówiłam
poważnie? — spytała, kiedy już się uspokoiła i Snape przestał ciskać w nią
pełne pogardy spojrzenia. — Tylko tak się mówi, że chce się kogoś zabić, gdy
ktoś cię strasznie denerwuje.
Chłopak nie wyglądał jednak na
przekonanego.
— W mojej rodzinie, kiedy ktoś
cię strasznie denerwuje, to na mówieniu się nie kończy — powiedział,
przyglądając się jej podejrzliwie. — Mój ojciec zawsze powtarzał, że
przynajmniej jedno morderstwo na rodzinę to kurtuazyjne minimum.
— Mój Boże, gdzie ty się
wychowałeś? W Azkabanie?
— Nie. W RBKC1.
W tym momencie Clem zgubiła
główną myśl, bo nie wiedziała, czy powinna mu dalej współczuć, czy zacząć mu
zazdrościć. Z ostatecznej decyzji wybawił ją koniec zajęć. Rupert zgarnął swoje
rzeczy do torby i kiwnąwszy jej głową, opuścił klasę, nim Clem zdążyła
uprzątnąć swoje stanowisko. A kiedy już to zrobiła, wypadła na korytarz i
zobaczywszy z daleka znajomych jej bliźniaków, podeszła do nich i wyrzuciła z
siebie:
— W porządku! Wygraliście! Pomogę
wam, tylko przestańcie mnie dręczyć!
________________________________
1 RBKC (Royal Borough of
Kensington and Chelsea) — dzielnica Londynu powszechnie uważana za najdroższą w
Anglii.
pacu pacu
OdpowiedzUsuńwrócę jak przeczytam jedyneczkę!
jejuśku!
Usuńjak pierwszy rozdział na początku z deczka mi się ciągnął, tak teraz po dogłębnej lekturze drugiego jestem oczarowana i wciągnięta w fabułę prawie jak Clem w portal bliźniaków! (patrz, jakie znalazłam idealne porównanie). Piszesz super, delikatna ironia opowiadania jest bezbłędna, a postać Clementine niesamowicie mnie zaintrygowała i mogę szczerze powiedzieć, że z całego serca jej kibicuję i darzę ogromną sympatią. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział, obserwuję i dodaję u siebie do linków.
PS Naczelny Nietoperz Hogwartu rządzi!
Jej, dzięki za tyle komplementów :). Trochę się boję, że w tym opowiadaniu każdy rozdział jest w klimacie tego, co akurat czytałam przy pisaniu, ale mam nadzieję, że dalej będzie Ci się podobało.
UsuńPozdrawiam
A.
Okej, teraz już się czyta lekko, lekcja eliksirów opisana naprawdę dobrze, zastanawiam się tylko, czy ten strach (bo ja to tak odebrałam czytając) przez Snapem nie jest przesadzony? No, chyba że tak to po prostu zostało odebrane przez tę krukońską część grupy, a wtedy to już nic dziwnego. Hur dur, punkty zabierze ;_;
OdpowiedzUsuńW ogóle bliźniacy są tacy... uroczy w tym swoim gadaniu o wielkiej przyjaźni i tak dalej xD widać, że następcy huncwotów!
Tak sobie przeczytałam komentarze i się nie zgodzę. Pierwszy rozdział podobał mi się bardziej pod względem przedstawienia postaci i tej takiej początkowej sielanki, absolutnie nie czytało mi się go opornie.
OdpowiedzUsuńWszystkie twoje postaci mają zabarwienie ironiczne, więc się też nie zgodzę z tym, że strach jest wyolbrzymiony. Jest super opisany, komediowo.
Ale te komentarze nie są kierowane do mnie, więc co się będę rozpisywać.
Wspomniałam już, że kocham Ruperta?
CZY ŹLE CI NA DUSZY
Po prostu och, ach. Jest tak żywą postacią, że mdleję.
Idę czytać dalej!
Kocham. Naprawdę kocham sposób w jaki piszesz i jednocześnie ci zazdroszczę, że potrafisz tak zwinnie manewrować w opowiadaniu. Sama chciałabym tak potrafić. Co do samej fabułki jest coraz bardziej ciekawa i przyjemna w czytaniu.
OdpowiedzUsuń