wtorek, 21 lipca 2015

2. O tym, że wszystkie drogi prowadzą do bliźniaków

Betowała Nadia. Dziękuję!

Clem zachrapała głośno przez sen i przesunęła się na łóżku zaledwie o cal, ponieważ zachomikowane pod poduszką książki, z których cztery miały twardą okładkę, skutecznie ograniczały jej pole manewru. Być może śniło się jej coś przyjemnego — jak na przykład kolejne pięć książek pod materacem — ale nawet jeśli tak było, świat nie zamierzał pozwolić jej wyśnić tego snu do końca.
— O MÓJ MERLINIE! — ciszę w krukońskim dormitorium przerwał piskliwy, dziewczęcy wrzask. — W NASZYM DORMITORIUM JEST POTWÓR!
Przerażona Susan podbiegła do łóżka, na którym chrapała w najlepsze Clementine, i zaczęła potrząsać ramieniem koleżanki.
— CLEM! OBUDŹ SIĘ! ZARAZ TO COŚ NAS ZEŻRE!
Gwałtownie wyrwana ze snu dziewczyna usiadła na łóżku i, przecierając oczy, zadała standardowe w tej sytuacji pytania:
— Co? Gdzie się pali? I dlaczego przed śniadaniem?
Susan wskoczyła na łóżko Clem i bez słowa wskazała kąt ich dormitorium, gdzie mały, futrzasty zwierzak próbował puchatą łapką złapać za koniec zwisającego z koca frędzla. Futrzyk musiał wyczuć swoim szóstym zmysłem, że stał się obiektem powszechnego zainteresowania, bo odwrócił łebek w stronę Krukonek, mrugnął dużymi ślepkami i uroczo kichnął. Dwie najlepsze podkoszulki Susan z głębokim wcięciem z przodu pokrywała teraz glutowata, zielona maź.
— Czy on nie jest słodki? — spytała, zauroczona swoim zwierzakiem, Clem.
— To niezidentyfikowane zwierzę, które nie wiadomo skąd wzięło się w naszym dormitorium, przed chwilą próbowało mnie zeżreć — zaprzeczyła gwałtownie Susan, spoglądając podejrzliwie na futrzyka.
— To Puchatek. — Clem ściągnęła z siebie kołdrę i podeszła do zwierzaka, by pogłaskać go za jednym z dużych, spiczastych uszu. — No wiesz, jak Kubuś Puchatek Milne’a. Zauważyłam, że lubi miód, więc uznałam, że to do niego pasuje.
— Ten potwór ma imię? — zdziwiła się taktownie Susan, wykorzystując zwolnioną przez Clem kołdrę, by zbudować wokół siebie prowizoryczny mur obronny.
— Oczywiście, że ma imię, jest mój. I w ogóle jak możesz nazywać tak urocze stworzenie potworem?
Puchatek na potwierdzenie tych słów polizał dziewczynę po ręku, domagając się kolejnych pieszczot.
— Przed chwilą nie było takie urocze, gdy próbowało zjeść moje pięty — zaprzeczyła Susan. — Co to w ogóle jest? Wygląda jak nieudana hybryda psa z królikiem.
— Futrzyk.
— Futrzyk? Nie słyszałam.
— Bo ludzie już ich nie hodują — wyjaśniła. — Ale były bardzo popularne parę wieków temu.
— To skąd ty go masz? Skoro ludzie już ich nie hodują? — Susan obdarzyła Clem niemal tak samo podejrzliwym spojrzeniem, jakim parę sekund temu potraktowała Puchatka.
— Dostałam — odparła po prostu dziewczyna, obserwując z rozczuleniem, jak jej mały podopieczny próbuje upolować rąbek jej piżamy.
— A nie zastanowiło cię choć przez chwilę, czemu ludzie już ich nie hodują?
— Może były tak słodkie i kochane, że ludzie umierali z nadmiaru słodyczy? — zasugerowała niewinnie.
— A może — zaczęła Susan, zawieszając widowiskowo głos — rzucały im się w nocy do krtani?
— A wiesz, że koty robią tak bardzo często? Podobno denerwuje je chrapanie.
— To miejmy nadzieje, że jego to nie denerwuje, bo w nocy pracujesz jak lokomotywa.
Susan otworzyła buzię i zaczęła z siebie wydawać odgłosy przypominające te, jakie emituje głodny grizzly w dodatku jadący na motorze z zapchanym tłumikiem.
— Przesadzasz, Susan. Nikt nie jest zdolny do takiego chrapania.
— Mówisz? — Susan uniosła wysoko jedną brew. — Wszystkie musimy używać zaklęć tłumiących, żeby nie słyszeć, jak w nocy intensywnie pracujesz nad przepustowością swoich dróg oddechowych.
— Tak czy inaczej — zmieniła gładko temat Clem — chyba muszę mu przynieść coś do jedzenia, tylko że nie mam pojęcia, co tak właściwie jedzą futrzyki. Poza miodem.
— Sprawdź w książce — poradziła jej fachowo Krukonka.
— No właśnie chodzi o to, że już szukałam. Niewiele można znaleźć o futrzykach poza tym, że były bardzo popularne w dwunastym wieku. W jednej książce znalazłam tylko przybliżony rysunek futrzyka i informację, że w jednym miocie samice są w stanie wydać na świat nawet do ośmiu młodych.
— Dobrze, że w ogóle coś znalazłaś. Wiesz, jak to u nas mówią: jak czegoś nie ma w książkach, to znaczy, że nie istnieje. A potem próbuj wytłumaczyć zgrai Krukonów, że stworzenie, które trzymasz na rękach, istnieje naprawdę, tylko ktoś zapomniał wpisać je do Rejestru Magicznych Stworzeń.

*

Clem utkwiła spojrzenie w swoim lśniącym czystością talerzu i odchrząknęła.
­— Ykhm. Poproszę porcję jedzenia dla futrzyka — rzuciła cicho w jego stronę.
Clem, jak każda szanująca się Krukonka, przeczytała Historię Hogwartu od deski do deski i wiedziała, że jedzenie w Hogwarcie nie bierze się wcale z powietrza, jak twierdziło z zapamiętaniem kilka setek dyletanckich uczniów, ale jest wynikiem pracy tysiąca szkolnych skrzatów. Nie miała jednak pojęcia, gdzie takowych skrzatów szukać, dlatego zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy: przemówiła do swojego talerza.
— Karma dla futrzyka? — dodała nieco głośniej, gdy poprzednie polecenie nie przyniosło pożądanego efektu.
— Co ty robisz? — zdziwił się jakiś Krukon obserwujący ją zza przezroczystego dzbanku z sokiem dyniowym. — Z kim ty rozmawiasz?
— Kto? Ja? — spytała zaskoczona Clem.
Zwykle wszelkie dziwactwa uchodziły jej na sucho jako, że nigdy nie było nikogo, kto zwracałby na nią jakąś szczególną uwagę.
— Nie, słoik dżemu przed tobą. — Na tak inteligentnie zadane pytanie odpowiedział Krukon, którego po dłuższych oględzinach dziewczyna zidentyfikowała jako czwartorocznego Anthony’ego Goldsteina. — Zawsze w sytuacjach, gdy mam do wyboru albo przeprowadzić konwersację z innym przedstawicielem gatunku homo sapiens, albo z elementem natury nieożywionej, wybieram to drugie. Takie rozmowy mogą czasami prowadzić do zadziwiających konkluzji. Jak na przykład do tego, że elementy natury nieożywionej nie potrafią odpowiadać na pytania. Nie każdy wpada na to od razu.
— Powtarzam sobie zaklęcia — mruknęła wreszcie dziewczyna w szczycie swojej kreatywności.
Uwaga Krukona odniosła jednak taki skutek, że speszona Clem zaniechała dalszych prób nawiązania kontaktu ze skrzatami poprzez swój talerz. Ze zrezygnowaniem transmutowała rybę w oleju w karmę dla kota, którą zamierzała dać Puchatkowi jeszcze przed zajęciami. Kiedy jednak weszła do dormitorium i pośród różnej maści książek porozrzucanych wokół jej łóżka odnalazła wreszcie miskę Puchatka (transmutowaną uprzednio doniczkę), ze zdziwieniem odkryła, że ta pełna jest jedzenia. Zdumienie nie byłoby tak duże, gdyby zwierzak nie pochłaniał z najwyższym apetytem przedziwnej, śmierdzącej karmy, o której ani Clem, ani żadna z jej współlokatorek nie mogły mieć pojęcia.
Clem wreszcie zrozumiała sens znanego hogwarckiego powiedzenia mówiącego, że skrzatów nie spotkasz nigdzie, ale zauważysz wszędzie.

*

Clem właśnie przemierzała szkolne korytarze, kierując się na kolejne zajęcia, kiedy usłyszała, że ktoś woła jej imię. Zatrzymała się niepewnie w półkroku i rozejrzała dookoła, ale nie zauważyła nikogo, kto hipotetycznie mógłby chcieć z nią porozmawiać. Nie zdążyła jednak wykonać żadnego ruchu, gdy dotarł do niej głośny szept:
— Pst! Clem!
Clem przetarła sobie uszy, tak na wszelki wypadek, ale po chwili usłyszała ponowne nawoływania:
— Pst! Tutaj!
Rozejrzała się jeszcze raz i dostrzegła, że drzwi do komórki na miotły są uchylone, a przez powstałą w ten sposób szparę wyglądają dwie pary dziwnie znajomych i dziwnie do siebie nawzajem podobnych oczu.
— Ja? — upewniła się jeszcze dziewczyna, a gdy jeden z bliźniaków pokiwał z uczuciem głową, zbliżyła się do schowka na miotły i niby przypadkiem opierając się o ścianę obok, spytała:
— Co to za konspiracja?
— Nie gadaj, tylko wchodź do środka.
— Nie ma mowy — sprzeciwiła się natychmiast. — Nie wejdę do schowka na miotły, kiedy wy tam jesteście albo jeśli kiedykolwiek w nim byliście.
— Dlaczego? — zdziwił się Fred, wyraźnie zaintrygowany. — Zapewniam cię, że jesteśmy dżentelmenami w każdym calu.
— Dlaczego! — prychnęła Krukonka odrobinę za głośno (przechodząca obok grupa uczniów spojrzała na nią dziwacznie) i zupełnie zignorowała część traktującą o dżentelmenach. — Bo pewnie zostawiliście tam łajnobomby albo powiesiliście nad drzwiami kociołek z jakimś strasznym eliksirem, który obleje mnie, gdy tylko tam wejdę i sprawi, że zamienię się w krogulca, albo zastawiliście tam jakąś inną pułapkę i jak coś nacisnę, to wszystko wybuchnie, a ja do końca życia nie odzyskam swoich brwi. Nie żebym była jakoś wyjątkowo do nich przywiązana, ale zawsze lepiej jakieś mieć, niż nie mieć żadnych.
— Dlaczego akurat w krogulca? — zainteresował się George, ale nim Clem zdążyła mu odpowiedzieć, odezwał się ponownie Fred:
— Nieważne. Niezmiernie nam miło, że tak doceniasz nasze pirotechniczne zdolności, ale nie masz się czym martwić. Schowek jest całkowicie bezpieczny. Niczego tu nie zbroiliśmy, słowo honoru.
Clem przyjrzała się im podejrzliwie, bo taka egzaltowana uprzejmość z ich strony musiała oznaczać dla niej kłopoty, po czym nie bardzo rozumiejąc własne poczynania, wślizgnęła się do środka. Schowek był ciasny, ciemny i śmierdziało w nim zgniłą skarpetą. Dziewczyna zaczęła się obawiać, że coś albo nawet ktoś zaczął tu powoli gnić, gdy zorientowała się, że ten niezwykle pobudzający zmysł powonienia zapach bił od bliźniaków.
— Chyba nie chcę pytać, kiedy ostatni raz się kąpaliście — rzekła dziewczyna, z ledwością powstrzymując się od zwrócenia śniadania.
— Chwileczkę, gdzieś tu miałem jakiś eliksir perfumowy — odpowiedział na to George, a po odgłosach, jakie po tej wypowiedzi nastąpiły, Clem podejrzewała, że zaczął się macać po kieszeniach w poszukiwaniu owej zguby.
— Nie — jęknęła Clem. — To tylko wszystko… — zaczęła, ale nie zdążyła skończyć, bo nagle rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a potem wszystko wybuchło.
Zamiast fetoru zgniłych skarpetek otoczył ich mdły, różany zapach pomieszany ze wstrętnym odorem czegoś, co już raz umarło, a teraz powoli zaczęło się przeistaczać w nową formę życia. Do tego albo nagle obskoczyły ich wszy, albo bliski kontakt z eliksirem sprawił, że wszystko zaczęło ich swędzieć.
— …pogorszy — dokończyła z rezygnacją, drapiąc się po nagim łokciu.
— Buteleczka wyślizgnęła mi się z rąk — wyjaśnił niewinnym tonem George.
— Czy to były Różane Perfumy Babuni? — spytała z przejęciem Clem, a kiedy George wydał z siebie jednosylabowy dźwięk potwierdzenia, dziewczyna dodała:
— Czyli będziemy tak śmierdzieć co najmniej przez tydzień.
— Myślę, że w zaistniałych okolicznościach nasza konspiracyjna rozmowa powinna zostać przeniesiona w mniej konspiracyjne miejsce, bo jeszcze chwila a staniemy się stałymi elementami wystroju tego schowka — zaproponował Fred zduszonym głosem, a po chwili byli już na korytarzu, kaszląc, przecierając oczy i drapiąc się co sekundę w innym miejscu.
— Wiedziałam, że jeśli tam wejdę, będę miała kłopoty — mruknęła do siebie Clem, próbując zedrzeć sobie skórę z przedramienia. — Nie wiem jak wy, ale ja idę do skrzydła szpitalnego, bo za chwilę dodrapię się do kości.
— Wiesz, Clem, tak właściwie to mamy do ciebie interes — powiedział po chwili jeden z bliźniaków, doganiając ją na schodach.
— Chodzą słuchy, że jesteś najlepsza na roku z eliksirów — dodał wyjaśniająco drugi z nich, nim dziewczyna zdążyła przetrawić sens otrzymanej wcześniej informacji w przerwach między namiętnym drapaniem.
Clem przystanęła, bo zauważyła, że przy obecnym stężeniu czynników swędzących koordynacja pracy nóg i owocnego myślenia sprawia jej pewne trudności. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że wybrała nie najlepsze miejsce na postój. Do jej uszu dotarły najpierw odgłosy śliniąco-ssące, a potem dziewczyna zobaczyła wydający te dźwięki twór, który wydał się jej jednością, dopóki para nie oderwała się od siebie z głośnym cmoknięciem.
— Ty, co to za smród? — spytała nagle jednostka żeńska.
— Chyba przechodził tędy Snape — zasugerowała jednostka męska. — No wiesz, on się raczej zbyt często nie myje.
Clem czym prędzej zniknęła z zasięgu ich wzroku, schodząc na niższe piętro.
— Dobra, załatwmy do szybko — zwróciła się do drepczących jej po piętach bliźniaków. — Czego wy tak właściwie ode mnie chcecie?
— Clem, oczywiście wiesz, że jesteśmy przyjaciółmi — zapewnił ją natychmiast obłudnie George.
— Od zeszłego wtorku? — spytała Clem, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. — Chłopaki, niezmiernie mi przykro, ale trzy dni na rozwinięcie przyjaźni do zdecydowanie za mało według każdego słownika.
— Bo słowniki nie potrafią poprawnie weryfikować ludzkich uczuć — odpowiedział jej natychmiast Fred. — To tylko książki, a my mamy serca gorące i gorąco cię zapewniamy, że jesteś naszą przyjaciółką.
— Nie będę się z wami spierać — zgodziła się dziewczyna dla świętego spokoju. — No więc? Zostaliśmy przyjaciółmi, żebym co mogła dla was zrobić?
— Jak możesz oskarżać nas o taką interesowność? — zawołał oburzonym głosem George, teatralnie łapiąc się za serce. — Ranisz mą duszę czystą!
— I me serce młodzieńcze! — zawtórował mu Fred.
— A me uszy pamiętliwe podpowiadają mi, że wcześniej wspominaliście, że macie do mnie interes.
— Nie interes, a przyjacielską prośbę — sprostował George, po czym bez skrupułów przeszedł do omawiania zawiłości ich problemu. — Nasz dotychczasowy dostawca eliksirów ma niedługo owutemy…
— Jakie tam niedługo, dopiero listopad — wtrącił Fred.
— Jest Krukonem, oni mają inny miernik czasu. — Clem chrząknęła znacząco, ale żaden z nich chyba nie zwrócił uwagi na jej przynależność domową. ­— Tak czy inaczej, uprzejmie nas poinformował, że nie będzie miał czasu warzyć dla nas tyle eliksirów, a w następnym semestrze nie uwarzy dla nas już żadnego. I poradził nam znaleźć zastępcę…
— Zaraz, zaraz — przerwała mu Clem. — Chcecie mi powiedzieć, że nie warzycie żadnego z waszych psotnych eliksirów?
— Nie rozumiesz, Clem. My zostaliśmy obdarzeni przez naturę ponadprzeciętnymi zdolnościami magicznymi i dlatego uwarzenie zwyczajnego eliksiru nie mieści się w zakresie naszych umiejętności. Jeśli jednak mamy już podstawę, z naszym niesamowitym zmysłem intuicji doskonale wiemy, co do niego dodać, by wyszło nam to, co chcemy.
— Chcecie mi powiedzieć, że potraficie uwarzyć coś, czego nie potrafi nawet Snape, ale nie umiecie sobie poradzić ze zwykłym eliksirem na kaszel?
— Jak ty nas dobrze rozumiesz, to musi być przeznaczenie!
— Albo zwyczajna zdolność rozumienia mowy ludzkiej? —  Krukonka ostudziła entuzjazm Freda.
— Tak czy inaczej, możemy na ciebie liczyć? Oczywiście, jesteśmy hojnymi pracodawcami i odwdzięczymy ci się w przyszłości udziałami w sprzedaży wszystkich tych eliksirów, w przygotowaniu których nam pomogłaś.
— Nie, dziękuję bardzo. Nie będę wam pomagała w waszych szemranych interesach. — Clem wyraziła swój stanowczy sprzeciw, po czym na powrót skierowała się w stronę skrzydła szpitalnego.
— Nie daj się prosić, Clem, to doskonała okazja! — krzyknął za nią jeden z nich, ale ona zdążyła już zniknąć za załomem korytarza.
— Myślisz, że się zgodzi? — spytał brata George, patrząc w miejsce, gdzie po raz ostatni mignęła mu jej noga.
— Jestem tego pewien — odparł beztrosko Fred. — Dajmy jej tylko trochę czasu. Nie widziałeś, jak błyszczały jej oczy, gdy proponowaliśmy jej współpracę?
— Fred, nie chcę cię martwić, ale to były raczej łzy po tym, jak przypadkiem walnąłeś ją łokciem w brzuch.
— To wcale nie było przypadkiem. Słyszałem, że ludzie są bardziej skłonni podejmować lekkomyślne decyzje, gdy doskwiera im fizyczny ból — zauważył Fred.
Clem, która zdążyła dotrzeć już do skrzydła szpitalnego i teraz cierpliwie dawała się smarować maścią, podejrzewała, że na tym sprawa się nie zakończy. A o tym, że miała rację, przekonała się już na następnych eliksirach.

*

Severusa Snape’a zawsze spowijała czarna aura mroku i tajemnicy. Uczniowie profilaktycznie trzymali dystans co najmniej dwóch stóp od wiecznie i groźnie łopoczącej szaty profesora, która w nosie miała wszelkie prawa logiki i powiewała za nim jak sztandar nawet bez udziału cyrkulacji powietrza. To zjawisko stało się przyczyną powstania plotki, jakoby mistrz eliksirów trzymał pod peleryną stado nietoperzy. Hanna Abbott opowiadała wszystkim, którzy tylko chcieli jej słuchać, że są to zaklęci przez macochę bracia Snape’a, a profesor, by zdjąć z nich zaklęcie, miał przez dwanaście lat szyć dla nich koszulki z pokrzywy i nie mógł przez ten czas myć włosów, co z kolei tłumaczyło zdumiewającą ilość łoju na jego głowie. Pozostawało tajemnicą, ile jeszcze lat uczniowie Hogwartu będę narażeni na skutki tej potwornej klątwy.
Mistrz eliksirów zupełnie nie przejmował się tym, że odstrasza wszystkich swoich uczniów — wręcz przeciwnie — bardzo mu to odpowiadało. Nie lubił studentów i nigdy się ze swoją niechęcią nie krył. Byli jednak wśród jego protegowanych tacy, wobec których żywił obojętny stosunek, a raczej, mówiąc mniej oględnie, tacy, których w ogóle nie zauważał i których egzystencja na jego zajęciach zawsze go dziwiła. Do jednych z nich należała drobna dziewczyna warząca eliksir obok Ruperta Monroego ze Slytherinu. Zdaniem Snape’a zarówno jej uroda, jak i zachowanie sprawiały, że wtapiała się w tłum i łatwo było w ogóle zapomnieć o jej istnieniu. Mimo tego profesor w ciągu jej ponad pięcioletniej edukacji zwrócił na nią uwagę dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy zauważył, że pracuje razem z Monroem, który nieszczególnie przepadał za obcym towarzystwem i po raz drugi dzisiejszego dnia. Oczy jej lśniły ze złości, a na policzkach miała niezdrowe rumieńce, gdy raz po raz uderzała swoim nożem bycze jelito. Było to tak niecodzienne u niej zjawisko, że Snape, przyzwyczajony do jej bezbarwności, mimowolnie zaczął się zastanawiać, jak ona się tak właściwie nazywa.
— Ykhm — chrząknął, stając nad jej kociołkiem.
Dziewczyna uniosła na niego spojrzenie dużych, błyszczących oczu.
— Czy… — odchrząknął, czując, że pytanie, które chciał zadać, jest ponad jego możliwości pedagogiczne. Jednak jej dzisiejsze zachowanie było, lekko mówiąc, niepokojące, a raczej wątpił, by Dumbledore przymknął na to oko, gdyby dziewczyna wyzionęła mu ducha nad kociołkiem. Dlatego przełknął ślinę i dokończył z wysiłkiem: — …coś się stało?
Na koniec próbował się nawet lekko uśmiechnąć, by dodać jej otuchy, co jednak mogło przynieść efekt zupełnie odwrotny, gdyż grymas, który uczniowie zobaczyli na jego twarzy, dziwnym trafem skojarzył im się z zimnym wiatrem hulającym po cmentarzu, martwą ręką topielca zwisającą z pyska dzikiego zwierzęcia, a pewnemu Puchonowi z okiem Saurona i krajobrazem Mordoru.
Nagle atmosfera w lochach stała się tak gęsta, że można by ją było kroić nożem. Serca wszystkich uczniów zamarły ze strachu o biedną Krukonkę, wobec której Naczelny Nietoperz Hogwartu zwrócił się tym tonem pełnym skrywanej groźby. To było tak, jakby niemal sugerował, że za chwilę coś jej zrobi, jak na przykład wyrwie jelita i zakonserwuje w formalinie czy spojrzy na nią i magicznym sposobem, niczym anioł Gabriel, przyprawi ją o tasiemca.
— Coś źle dodałam, profesorze? — zmartwiła się szczerze dziewczyna, zamierając z nożem wyciągniętym nad byczym jelitem w dramatycznym geście. Zajrzała z przejęciem do swojego kociołka, zupełnie nieczuła na negatywne fluidy, jakie zdawały się rozchodzić po klasie.
W lochach panowała taka cisza, że słychać było samotną muchę latającą nad kociołkiem Ruperta. Snape zaszczycił ją pełnym pogardy spojrzeniem, co spowodowało, że nieszczęsna bzyknęła w przerażeniu i wpadła prosto do gotującego się eliksiru.
— Nie — odpowiedział jedynie Snape zimno, po czym odwrócił się do niej plecami i zwrócił się do Ruperta:
— Muchy nie było w przepisie.
Rupert zamarł z ręką nad słoikiem ze ślepiami nietoperza. Przez moment, kiedy patrzył prosto w czarne i lodowate oczy profesora, zdawało mu się, że brakuje mu tchu i za chwilę zemdleje, ale potem Snape powrócił do swojej katedry, a przerażony Ślizgon zorientował się, że znów może spokojnie oddychać. Ze zdziwieniem spojrzał na Clem, która wydawała się zupełnie nieporuszona tak bliskim kontaktem ze Snape’em. W najwyższym skupieniu odliczała właśnie ilość wrzuconych ślepi nietoperza. Clem w ogóle rzadko interesowała się światem zewnętrznym. Czasami tak bardzo zajęta była własnymi myślami i książkami, których zawsze miała przy sobie co najmniej pięć, że Rupert dziwił się, że jest w stanie reagować na otoczenie, gdy wymaga tego sytuacja. Chłopak posłał jej długie, badawcze spojrzenie i zauważył, że nawet jeśli wewnętrznie spełniała wszelkie kryteria stereotypowego Krukona, to zewnętrznie stanowiła jego całkowite przeciwieństwo. Była drobną dziewczyną o łagodnej twarzy dziecka. Natura obdarzyła ją włosami w kolorze miedzianego blondu, które miały zwyczaj dwukrotnie zwiększać swoją objętość w bliskim sąsiedztwie wrzących eliksirów. Kiedy coś mówiła, otwierała szeroko buzię i żywo gestykulowała rękami, jakby chciała powiedzieć wszystko szybciej, żeby móc jak najprędzej wrócić do własnego świata.
I kiedy tak się jej przyglądał, nagle uderzyła go myśl, że Krukonka jest jakaś inna. Ponieważ zwykle obserwował ją spokojną i stateczną, ewentualnie lekko zmartwioną, to chwilę zajęło mu zorientowanie się, że Clem jest zła, a mówiąc ściślej, wkurzona jak profesor McGonagall, gdy się jej nadepnie na ogon.
— Clementine — zwrócił się do dziewczyny w najwyższym skupieniu. Czuł, że to może być przełomowy moment w ich znajomości, która do tej pory pod względem dynamiki przywodziła na myśl dryf kontynentalny. — Czy źle ci na duszy?
— Co? — Clem przeniosła na niego spojrzenie, które poecie in spe podpowiedziało, że być może jest jeszcze za wcześnie na zadawanie tego typu pytań. — Wszystko w porządku? Zaszkodziły ci wyziewy z kociołka?
— Hę? — teraz na Ruperta przyszła kolej, żeby się zdziwić. — Dlaczego mnie? Przecież to ty dziwnie wyglądasz.
Clem lekko zbladła, a Rupert pomyślał, że zdecydowanie ujął swoje zaniepokojenie w najmniej fortunny sposób, w jaki mógł.
— To nic takiego — odpowiedziała, kiedy Rupert ze ściśniętym gardłem czekał na osąd. — Po prostu planuję morderstwo — wyznała z beznamiętnością godną Snape’a.
I to była właśnie ten moment w życiu Ruperta Monroego, kiedy ten zdał sobie sprawę z tego, że może jednak kontynenty wędrują czasami zbyt szybko. Zdecydowanie nie liczył, że awansuje od razu na powiernika mrocznych sekretów.
— M-m-morderstwo? — wyjąkał Ślizgon, blady jak trup. Przełknął głośno ślinę, czując, jak strużki potu spływają mu po plecach.
— Weasleyowie dręczą mnie od kilku dni. Co kilka minut przysyłają mi zaczarowane karteczki. Muszę im to przyznać, że ich wynalazek jest bardzo zmyślny, bowiem karteczki i to, co jest na nich napisane, są całkiem niewidzialne, dopóki ich nie dotknę. Pewnie myślisz sobie, że to zupełnie nieszkodliwe i po co je w takim przypadku dotykam? — mruknęła Clem, chociaż Rupert o nic nie pytał, nic nie chciał wiedzieć i jedyne założenia, jakie na razie robił, to takie, że samowolnie zbratał się z potencjalną morderczynią. — Ha! To nie takie proste, bo te zmyślne karteczki ciągną mnie za włosy, dopóki ich nie wezmę. Tę tutaj — pokazała mu zgniecioną w pięści karteczkę — próbowałam ignorować przez całe eliksiry, ale głowa mi już pęka, a za chwilę Weasleyowie pewnie przyślą kolejną.
Westchnęła z irytacją i wrzuciła trzymaną w ręku karteczkę do swojej torby. Rupert przechylił się nieco na krześle i odkrył, że dziewczyna ma już tam sporą kolekcję podobnej makulatury.
— Rozumiem, że jest to sytuacja nad wyraz niefortunna — odezwał się, gdy wreszcie przemógł chęć panicznej ucieczki. Starał się brzmieć jak najbardziej formalnie, by zwiększyć między nimi dystans. — Jednak czy nie lepiej byłoby powstrzymać się od wszelkich zbrodni w afekcie? Morderstwo nie wygląda najlepiej w CV.
„Chyba, że aplikujesz na śmierciożercę albo do Kółka Czynnie Działających Socjopatów” — dodał w myślach Ślizgon.
Clem spojrzała na niego tak, jakby dopiero teraz go zauważyła. Parsknęła, po czym schowała twarz w dłoniach, walcząc z napadem śmiechu.
— Chyba nie myślałeś, że mówiłam poważnie? — spytała, kiedy już się uspokoiła i Snape przestał ciskać w nią pełne pogardy spojrzenia. — Tylko tak się mówi, że chce się kogoś zabić, gdy ktoś cię strasznie denerwuje.
Chłopak nie wyglądał jednak na przekonanego.
— W mojej rodzinie, kiedy ktoś cię strasznie denerwuje, to na mówieniu się nie kończy — powiedział, przyglądając się jej podejrzliwie. — Mój ojciec zawsze powtarzał, że przynajmniej jedno morderstwo na rodzinę to kurtuazyjne minimum.
— Mój Boże, gdzie ty się wychowałeś? W Azkabanie?
— Nie. W RBKC1.
W tym momencie Clem zgubiła główną myśl, bo nie wiedziała, czy powinna mu dalej współczuć, czy zacząć mu zazdrościć. Z ostatecznej decyzji wybawił ją koniec zajęć. Rupert zgarnął swoje rzeczy do torby i kiwnąwszy jej głową, opuścił klasę, nim Clem zdążyła uprzątnąć swoje stanowisko. A kiedy już to zrobiła, wypadła na korytarz i zobaczywszy z daleka znajomych jej bliźniaków, podeszła do nich i wyrzuciła z siebie:
— W porządku! Wygraliście! Pomogę wam, tylko przestańcie mnie dręczyć!
________________________________


1 RBKC (Royal Borough of Kensington and Chelsea) — dzielnica Londynu powszechnie uważana za najdroższą w Anglii.

6 komentarzy:

  1. pacu pacu
    wrócę jak przeczytam jedyneczkę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jejuśku!
      jak pierwszy rozdział na początku z deczka mi się ciągnął, tak teraz po dogłębnej lekturze drugiego jestem oczarowana i wciągnięta w fabułę prawie jak Clem w portal bliźniaków! (patrz, jakie znalazłam idealne porównanie). Piszesz super, delikatna ironia opowiadania jest bezbłędna, a postać Clementine niesamowicie mnie zaintrygowała i mogę szczerze powiedzieć, że z całego serca jej kibicuję i darzę ogromną sympatią. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział, obserwuję i dodaję u siebie do linków.

      PS Naczelny Nietoperz Hogwartu rządzi!

      Usuń
    2. Jej, dzięki za tyle komplementów :). Trochę się boję, że w tym opowiadaniu każdy rozdział jest w klimacie tego, co akurat czytałam przy pisaniu, ale mam nadzieję, że dalej będzie Ci się podobało.

      Pozdrawiam
      A.

      Usuń
  2. Okej, teraz już się czyta lekko, lekcja eliksirów opisana naprawdę dobrze, zastanawiam się tylko, czy ten strach (bo ja to tak odebrałam czytając) przez Snapem nie jest przesadzony? No, chyba że tak to po prostu zostało odebrane przez tę krukońską część grupy, a wtedy to już nic dziwnego. Hur dur, punkty zabierze ;_;
    W ogóle bliźniacy są tacy... uroczy w tym swoim gadaniu o wielkiej przyjaźni i tak dalej xD widać, że następcy huncwotów!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak sobie przeczytałam komentarze i się nie zgodzę. Pierwszy rozdział podobał mi się bardziej pod względem przedstawienia postaci i tej takiej początkowej sielanki, absolutnie nie czytało mi się go opornie.
    Wszystkie twoje postaci mają zabarwienie ironiczne, więc się też nie zgodzę z tym, że strach jest wyolbrzymiony. Jest super opisany, komediowo.
    Ale te komentarze nie są kierowane do mnie, więc co się będę rozpisywać.
    Wspomniałam już, że kocham Ruperta?
    CZY ŹLE CI NA DUSZY
    Po prostu och, ach. Jest tak żywą postacią, że mdleję.
    Idę czytać dalej!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham. Naprawdę kocham sposób w jaki piszesz i jednocześnie ci zazdroszczę, że potrafisz tak zwinnie manewrować w opowiadaniu. Sama chciałabym tak potrafić. Co do samej fabułki jest coraz bardziej ciekawa i przyjemna w czytaniu.

    OdpowiedzUsuń

Pisząc jeden komentarz, dokarmiasz jednego futrzyka!